RUMUNIA. Tydzień pierwszy.
RUMUNIA. DZIEŃ 1. Przez Oradea.
Do Rumunii przez Słowację jechaliśmy z ciężkim sercem, zastanawiając się czy uda nam się uniknąć kwarantanny na granicach spowodowanej wzrostem zachorowań COVID. Z drugiej strony dzika Rumunia kusiła bardziej niż zatłoczony Śląsk. Potrzebowaliśmy odskoczni po wielu tygodniach ciężkiej pracy i kwarantanny. Do wyjazdu na Rumunię zostaliśmy zachęceni przez znajomych, którzy tak samo jak my lubią spędzać wolny czas wśród przyrody i na dziko. Powiedzieli "To piękny kraj, nie ma się czego bać" - do końca nie uwierzyliśmy. Przed wyjazdem wnikliwie śledziliśmy grupy facebookowe dotyczące podróżowania na dziko. Na podstawie przewodników i informacji z internetu stworzyłam mapę w google z punktami wartymi zwiedzenia. Ogrom atrakcji mnie przytłoczył, zatem zaznaczyłam punkty "must have" czarnym kolorem i specjalną ikoną. Ściągnęłam aplikację: Mapy.cz, Park4nigt, Ventusky, Tłumacz Google z rumuńskim offline, Audiotekę i Spotify, spakowałam podstawowe rzeczy i poczułam się przygotowana... Zaskoczyło nas, że mamy z Rudy Śląskiej bliżej do Rumunii niż nad morze. Granicę rumuńską przekroczyliśmy ze spokojem, bez problemów, nie wiedząc, że mamy nieważne dowody dzieci - strażnik nie zauważył. Późnym wieczorem dotarliśmy do Oradea. Zdecydowaliśmy się na camping (47.0684200N, 21.9401600E), bo w miastach sami trochę boimy się nocować na dziko. Już po przekroczeniu granicy zaskoczyła nas Rumunia. Jak twierdzi większość Polaków miał to być kraj bardzo biedny i niebezpieczny. Nic bardziej mylnego. Stereotypy o Rumunach są bardzo krzywdzące, bo to bardzo spokojni i kulturalni ludzie. Gdziekolwiek potem byliśmy spotykała nas życzliwość i uśmiech z ich strony. Tak też było na Campingu Robinson. Camping na około 10 miejsc dla camperów posiadał stawik i basen. Wszystko zadbane, sanitariaty bardzo czyste. Na drzewach rosły brzoskwinie. Przywitał nas właściciel, pan około trzydziestki mówiący biegłym angielskim. Pokazał nam camping po czym poczęstował palinką z brzoskwiń (miejscowym bimbrem) na przywitanie. Mocne! Wieczór spędziliśmy na zwiedzaniu miasta. Najpierw skoczyliśmy do miejscowego Mc Donalda zjeść - na życzenie dzieci. Zaskoczyło nas, że Rumuni sprawdzają temperaturę na wejściu. Oradea okazała się pięknym miastem w stylu Art Deco. Na szczególną uwagę zasługuje Black Eagle Palace (47.05494 N, 21.92955 E). Warto się przejść przez bramę z witrażem i spoglądać w górę. Na uwagę zasługują też piękne kamienice na Strada Republicii. Wróciliśmy nocą zauroczeni pięknem Oradea. Niedaleko Oradea znajduje się szereg basenów, niestety nie skorzystaliśmy ze względu na COVID. Foty też z tego miejsca mamy marne, bo jedynie z komóreczki.
RUMUNIA. DZIEŃ 2. Park Narodowy Apuseni.
Ranek w Oradea był trochę leniwy. Prysznic, obserwowanie żab w jeziorku, słodkie śniadanie. Zebraliśmy się dość późno. Po telefonie Janusza (kolegi poznanego przez grupę fb Rumunia) uznaliśmy, że wybierzemy się na Polanę Glavoi do Parku Narodowego Apuseni i tam się spotkamy, jednak wcześniej zwiedzimy Jaskinię Niedźwiedzią (Pestera Ursilor GPS 46.5539150N, 22.5693239E). Jaskinia ma długość 1500 m, choć do zwiedzania udostępniono 847 m chodników i pomostów. Jaskinia zakończona jest grotą ze szkieletem niedźwiedzia jaskiniowego leżącym na ziemi. Jaskinia uważana jest za najpiękniejszą rumuńską jaskinię i jest znaczącą atrakcją turystyczną w regionie i kraju, gdyż zachwyca swoimi licznymi stalaktytami i stalagmitami oraz co rzadkie, stalagnatami. Jaskinia składa się z dwóch poziomów, jednak dolny stanowi ścisły rezerwat i jest zamknięty dla turystów. Nie można w niej robić zdjęć (tylko w wyznaczonym miejscu). W grocie panuje stała temperatura około 10 °C. Po zaparkowaniu samochodu na parkingu i uiszczeniu symbolicznej kwoty trzeba do niej podejść kilkaset metrów drogą obstawioną straganami jak nasze Krupówki. Na stoiskach milion odmian kiczu oraz wyroby własne, w tym miody, konfitury, sery i palinka. Do Polany Glavoi, gdzie miał być nasz nocleg jechaliśmy kawałek w pięknych okolicznościach przyrody. Trochę pogubiliśmy drogę - ominęliśmy niechcący zjazd na szutrówkę, która prowadzi do samej polany (46°34'48.7"N 22°42'06.5"E). Uratowała nas nawigacja offline. Na polanie podobno jest zakaz nocowania, ja jednak nigdzie zakazów nie widziałam. Po zapytaniu nieopodal rozbitych Rumunów i ich zapewnieniu, że można nocować podjęliśmy ryzyko. W końcu nikt nie może zabronić rodzinie rozbić się późno i złożyć się wcześnie rano... Tyle że ja poszłam w kimono już o osiemnastej, co zapowiadało deszcz
Dzieciaki bawiły się w strumieniu, przyglądały się owcom i krowom, a ja w objęciach Morfeusza wysypiałam się... Koledzy nie dojechali. Zmienili kurs na miejsce, gdzie nie miało być deszczu.
RUMUNIA. DZIEŃ 3. Park Narodowy Apuseni. Ranek i południe.
Rano zapowiadało się na deszcz więc na wszelki wypadek się spakowaliśmy. Obudziły nas dzwonki krów, szczekanie psów i beczenie baranów. Pasterze prowadzili owce i krowy przez Glavoi dokładnie między wszystkimi namiotami. W końcu miałam pójść w upragnione góry! Zobaczyliśmy swoje punkty z mapy i ustaliliśmy, że niedaleko jest Twierdza Ponoru (46°33'49.0"N 22°42'09.4"E).
Twierdza Ponoru (Complexul carstic Cetăţile Ponorului) to najsławniejszy w Rumunii zespół obiektów krasowych. Kompleks tworzą: dolina z kaskadowym wodospadem, dwa zapadłe leje krasowe, jaskinia, przez którą przepływa podziemny strumień oraz wizytówka twierdzy – skalny portal o wysokości 74 metrów!. Twierdza Ponoru ma głębokość około 150 metrów i „średnicę” około 0,5 kilometra.
Na jednej ze stron przeczytałam "Chodzenie po Twierdzy jest jak chodzenie po zarośniętym bałaganie skalnym. Proszę sobie wyobrazić olbrzymi zamek, którego dach się zawalił. Potem na tym rumowisku wyrasta las, a niektóre ściany się sypią. W piwnicach zamku płynie rzeka i różne strumienie." Podejście do Twierdzy Ponoru nazywane jest przez Polaków Orlą Percią Apuseni. Łańcuchy, drabinki, stromizna... My dla bezpieczeństwa dzieciaków odpuściliśmy chodzenie po jaskini z rwącą rzeką. Żałowałam, że nie wzięłam uprzęży dla nich i ląży. Nie lubię jaskiń, mąż też, a perspektywa pośliźnięcia się dzieci i wypłynięcia rzeką jaskiniową małych dwóch trupków stanęła mi przed oczami. Niemniej jednak szlak wokół leja krasowego był równie wymagający i był wielką frajdą. Po drodze znaleźliśmy ślady niedźwiedzia odbite w błotnistym podłożu. Przyspieszyliśmy od razu Wycieczka była wielką frajdą dla dzieci, była emocjonująca. Zajęła nam tylko kilka godzin.
RUMUNIA. DZIEŃ 3. Popołudnie w Glavoi.
Po szybkim marszu w brzuchach zaczęło grać. Ponieważ w dolinie knajp - bud jest niemało, skorzystaliśmy z lokalnej kuchni. Zjedliśmy pyszną zupę "ciorbę" grzybową z bardzo aromatycznych grzybów oraz placinki z serem, takim "krowowym" jak mawiają moje dzieci Nadrobiliśmy te kalorie, które zgubiliśmy... Do zupy była podana gęsta, kwaśna śmietana i białe pieczywo. A myślałam, że schudnę na tym wyjeździe Oczywiście mój Adam nie omieszkał spróbować lokalnego piwa. Spróbowaliśmy też kiszonych ostrych papryczek, które podano jako aperitif Każdy ma wakacje na jakie go stać i na jakie sobie zasłużył. Nam się podobała Villa Dubaj w Glavoi i taką sobie wymarzyliśmy Ponieważ zaczęło lać, postanowiliśmy się przenieść w inny region.
RUMUNIA. DZIEŃ 3. Wieczór. Toksyczne jezioro w Geamana. Kopalnia złota.
Chcieliśmy wykorzystać jeszcze trochę czasu na zobaczenie czegoś ciekawego. Kierowaliśmy się w stronę Hunedoara, żeby wyjechać ze strefy deszczu przewidzianego w Ventusky na następne godziny i dni. Postanowiliśmy po drodze zahaczyć o wioskę Geamana, gdzie znajduje się toksyczne jezioro.Trudno szukać jakichkolwiek informacji na jego temat. Nie wiedzieliśmy, że dotarcie nad jezioro Geamana samo w sobie jest szaloną przygodą. Miejsce to jako toksyczne praktycznie nie istnieje na większości map i nie jest w żaden sposób oznaczone na znakach drogowych. Dlaczego? Bo żaden kraj nie chwali się klęską ekologiczną! To raczej powód do wstydu. Rumunom wyszło to dobrze, bo na kolorowo Okolica przypomina trochę scenerię z jakiegoś katastroficznego filmu science-fiction. Wiele drzew jest obumarłych, roślinność pokryta szarym pyłem. Aż dziw, że tam jeszcze coś żyje! Woda w jeziorze przypomina szary asfalt w którym płyną strumyki, w słońcu przyjmując barwę z szarej przez czerwoną, aż po turkusową. Niestety nie dane nam było zobaczyć tych barw, a jedynie taniec chmur... Wieżyczka kościoła z zalanej wodą wioski była zanurzona bardziej niż zwykle na skutek srogich opadów deszczu. Powstałe toksyczne jezioro to efekt powstały na skutek zlewania do jeziora toksyn z okolicznych kopalń i zakładów przemysłowych - nadal wylewa tam się ścieki (mamy żywy dowód w postaci zdjęcia). Żeby dostać się do zagubionego wśród zielonych wzgórz jeziora, musimy dojechać do wioski o nazwie Lupsa. Stamtąd wiedzie droga do Geamana, na której pewnym momencie ktoś zwinął asfalt. Droga szutrowa jest dość kamienista - to podróż w czasie. Ze względu na toksyczność jeziora większość mieszkańców wyprowadziła się w zdrowsze rejony. Pozostali tam starcy i chyba desperaci. Widziałam kobietę prowadzącą wózek z małym dzieckiem, szła do rozpadającego się domku pokrytego strzechą. Nieopodal staruszka koło domu otoczonego gnojem. Miałam wrażenie, że gnój wpada jej przez drzwi. Może to był sposób na ogrzanie domu? Spokój i cisza wokół, pasą się krowy jak gdyby nigdy nic... Zatrzymaliśmy się w miejscu z widokiem na jezioro z zatopioną wieżyczką (46°19'43.3"N 23°12'26.3"E, 46.328700, 23.207300). Trzeba było zostawić samochód i podejść. Pewnie jakbyśmy mieli terenówkę podjechalibyśmy, ale ominęła by nas wielka przygoda... Po obejrzeniu jeziorka musieliśmy zdecydować o dalszej drodze. Ponieważ nie lubimy być dwa razy w tym samym miejscu postanowiliśmy jechać dalej, kierując się przypuszczeniem - ktoś stamtąd przyjechał, to my wyjedziemy Adam znalazł przejazd na mapie, nie patrząc na poziomice... Nie wiedzieliśmy, że dla naszej osobówki ta droga będzie to nie lada wyczynem. A odwrotu nie było, bo słońce chyliło się ku zachodowi...
Dobrze, że pojechaliśmy dalej, bo zobaczyliśmy nowe kolory jeziora. Miało się wrażenie, że jezioro błyszczy od złota i miedzi. Nic dziwnego, zatruła je kopalnia - jedne z największych złóż złota i miedzi w Europie. Miedź jest wydobywana tu od prawie 40 lat. Tutaj zbudowano fabrykę i wykopano górę, z której rocznie eksploatuje się miliony ton materiału. W przewodniku przeczytałam o kopalni Rosia Montana jako kopalni oddalonej trochę od Geamana, nie wiedziałam, że trafimy do kopalni równie dużej. Pieliśmy się w górę, oglądając piękne widoki i powstrzymując się od wypowiadania zdania "zginiemy tutaj". Wjechaliśmy na górę, patrzymy, jakieś koparki i człowiek, równie zaskoczony obecnością ludzi o tej porze, co my. Pomachaliśmy, on pomachał i pojechaliśmy dalej. Nie wiedzieliśmy, że był to strażnik kopalni złota Nagle wjeżdżamy, a tu przed nami ogromny lej kopalni odkrywkowej i śmigające wokół nas ciężarówki. Nasz samochód wysokości połowy ich koła. Zrobiliśmy kilka zdjęć zafascynowani zjawiskiem, nie myśląc nawet, że znajdujemy na terenie zakładu pracy z cennym kruszcem. Jak dowiedziałam się na rumuńskich stronach (dzięki ci Panie Boże za tłumacza Google) w czasach komunistycznych w Roşia Poieni pracowało około 5000 osób. Obecnie ich liczba jest 10 razy mniejsza. Efektywna eksploatacja kamieniołomu rozpoczęła się w 1978 r., a wydobycie miedzi rozpoczęto w 1983 r. Jest to największe rozpowszechnione złoże miedzi i złota w Rumunii, którego zasoby stanowią 65% całkowitej ilości miedzi w kraju. Szacuje się, że jest to 900 000 ton, co pozwala na ciągłą eksploatację przez okres co najmniej 20 lat. Kopalnia wydobywa rudę, z której można wydobywać około 5000 ton miedzi rocznie, która jest eksploatowana przez państwową spółkę Cupru Min. Kamieniołom ma kształt leja o głębokości 360 metrów, odpowiednio 24 stopnie po 15 metrów każdy. Ten odcinek spiralnej drogi dochodzący do dna dołu nie wydaje się kończyć. Z góry dziesiątki ton samochodów wyglądają jak zabawki. Dopiero na dole, kiedy porównasz swój wzrost ze średnicą kół żelaznych mastodontów, zdajesz sobie sprawę, że tak naprawdę jesteś mrówką. Ilość eksploatowanego tu złoża spowodowała, że w Roşia Poieni wykorzystano największy w Rumunii sprzęt transportowy.
Nasza mróweczka pomykała wśród wielkich dinozaurów pełnych złota i miedzi, aż przejechaliśmy na drugą stronę kopalni, a tam... szlaban i strażnik. No i pięknie - pomyślałam. Teraz będą nas trzepać, zabiorą aparat, wezmą na komisariat, będziemy domniemanymi szpiegami (tak by było w Rosji, wiem z doświadczenia)... Adam złożył ręce do modlitwy i ja też, zrobiliśmy minę kota ze Shreka i powiedzieliśmy chórem "please!". Strażnik uśmiechnął się tylko, machnął ręką i otworzył szlaban. Nie do pomyślenia w naszym kraju! Kocham Rumunię i Rumunów, a strażnika kocham najbardziej
RUMUNIA. DZIEŃ 4. Deva i Hunedoara.
Po intensywnym trzecim dniu, późnym wieczorem wylądowaliśmy na campingu, mieszczącym się tuż pod zamkiem w Deva. Marzyłam o kąpieli. Camping La Cetate (45.8893,22.8929) w Deva robił dobre pierwsze wrażenie, dopóki nie zobaczyliśmy sanitariatów. Wolałam wykąpać się w misce, bo sanitariaty były lekko mówiąc obrzydliwe. Wszystkie inne campingi, które spotkaliśmy były lśniące i pachnące, oprócz tego. O 23.30 był koncert. Koncert wzbudzał uśmiech na twarzy. Przy tych dwóch panach, którzy śpiewali nawet ja z moim wokalem zrobiłabym karierę. Błyskały fioletoworóżowe światła, ktoś grał na gitarze inną ścieżkę melodyczną niż vocal. Ludziom jak było widać to nie przeszkadzało. Bawili się świetnie, klaskali, stłoczeni, bez maseczek mimo COVID. My ulokowaliśmy się całkowicie oddaleni od grupy ludzi. Byliśmy jedyni na polu namiotowym. Wyjeżdżaliśmy w strugach deszczu. Bardzo miły pan z recepcji poradził nam, którędy zjeżdżać z góry. Niestety przez deszcz zamku w Deva nie zobaczyliśmy. W pobliżu campingu znajduje się podobno kilka atrakcji - Twierdza Deva (Cetatea Devei), Park Cetate, Muzeum Cywilizacji Dacian i Rzymu, Muzyczna Fontanna Artesian. Początki zamku w Devie sięgają czasów starożytnych, kiedy to znajdowała się tu najpierw dacka, a później rzymska osada warowna. Obecny zamek powstał prawdopodobnie w drugiej połowie XIII wieku. Wkrótce potem u jego stóp zawiązała się osada, która na początki XIV wieku podniesiona została do rangi siedziby wojewody. Na wzgórze zamkowe (371 metrów n.p.m.) dostać się pieszo lub kolejką szynową. Aby uciec przed deszczem zdecydowaliśmy się pojechać do Hunedoara do Zamku Korwina - Castelul Corvinilor (45°45'01.1"N 22°53'17.2"E/45.750300, 22.888100). Po wykupieniu biletów i sprawdzeniu temperatury dostaliśmy się na zamek. Spotkał nas zawód, bo zamek w środku niestety prawie świeci pustkami - kilka standardowych rekwizytów. Podobno przeszedł kilka pożarów i zmieniał wiecznie właścicieli. Odradzamy kupowanie do niego biletów, lepiej obejść go wokół i podziwiać jego nietuzinkowy wygląd rodem z horrorów. Przy zamku muzeum tortur - nie byliśmy ze względu na dzieci. Jak podaje Wikipedia początki zamku w Hunedoarze sięgają XII-XIII w., kiedy to w dolinie rzeki Cernej wybudowano niewielką twierdzę, która należała później do Andegawenów, panujących wówczas na terenie obecnych Węgier i Rumunii. Pomiędzy wewnętrznym a zewnętrznym pierścieniem murów obronnych znajduje się studnia. Wedle legendy studnię wykopali trzej tureccy więźniowie, którym Jan Hunyady obiecał darowanie wolności po ukończeniu prac. Więźniowie pracowali przez 15 lat, znajdując wodę na głębokości 28 metrów. W międzyczasie Jan zmarł, a jego żona Elżbieta nie dotrzymała słowa danego przez męża. Na boku studni więźniowie umieścili następujący napis: Macie wodę, ale nie macie serca. W rzeczywistości napis na studni, odczytany przez Mihaila Guboglu, brzmi: Tu kopał, Hassan, więzień giaurów w fortecy koło kościoła. Inskrypcję datuje się na XV w. Obecnie napis znajduje się na jednym z filarów w kaplicy zamkowej. Studnia faktycznie jest bardzo głęboka i nie wyobrażam sobie jak ci niewolnicy mogli ją wykopać rękami.
RUMUNIA. DZIEŃ 4. Castelul de Lut Valea Zânelor.
Oddalaliśmy się coraz bardziej uciekając przed deszczem. Niestety ze względu na warunki pogodowe musieliśmy ominąć dwie podobno najpiękniejsze i bardzo wymagające drogi: Transalpinę i Transfokarską. Transalpina to potoczna nazwa drogi krajowej 67C w Rumunii. Liczy 148,2 km długości i jest najwyżej położoną drogą kołową w tym kraju, bowiem na przełęczy Urdele osiąga wysokość 2145 m n.p.m.. Trasa Transfogarska to nazwa drogi krajowej DN7C w Rumunii. Liczy 151 km długości i po Transalpinie jest drugą pod względem wysokości drogą kołową w tym kraju, bowiem w tunelu nieopodal jeziora Bâlea osiąga wysokość 2042 m n.p.m.. Odcinek DN7C określany mianem "właściwej" Drogi Transfogaraskiej liczy 90,2 km długości. Z tras rozciągają się piękne górskie widoki. Nie było sensu nimi jechać - widzielibyśmy tylko morze chmur. Na Transfogarskiej znajduje się też prawdziwy zamek Draculi. Wszystkie inne zamki są tylko mu przypisywane. Średnią przyjemnością jest jechanie po górskich drogach w deszczu, więc zrezygnowaliśmy. Nic straconego, jeszcze tu przyjedziemy! Postanowiliśmy pojechać do Braszowa i po drodze zatrzymać się przy kilku atrakcjach. Jedną z nich jest Castelul de Lut Valea Zânelor (45°41'39.5"N 24°29'48.8"E/45.694300, 24.496900). Jak piszą właściciele miejsca... Nad brzegiem rzeki Porumbacu, u podnóża wielkich gór Fagaras znajduje się czarujące miejsce, wyrwane z rumuńskich opowieści ludowych i strzeżone z wielką starannością przez magiczne byty. Zamek Lut Valley of the Fairies jest miejscem relaksu podróżnych, miejscem na stałe skąpanym w delikatnych promieniach słońca i w nieskończonej pastelu kwiatów. Legenda głosi, że ziemia, na której znajduje się zamek, była zamieszkana przez magiczne stworzenia - wróżki - nadal chronią miejsce, które kiedyś było ich domem. Prawda jest inna. Zamek na prawdę był hotelem - nie można do niego wejść. Na wszystkim ludzie zrobią pieniądze i do wszystkiego dopiszą filozofię. Fakt, miejsce jest piękne i mogłyby mieszkać tam wróżki, lecz wydaje mi się, że albo stamtąd uciekły w popłochu, albo ludzie je zadeptali... Atmosfera z Wesołego Miasteczka i te ceny... Czary, Panie, czary!
DZIEŃ 4. Fagarasz.
Przejazdem zatrzymaliśmy się w Fagaras (45°50'41.3"N 24°58'19.6"E/45.844800, 24.972100). Głównym zabytkiem miasta i pamiątką okresu jego największej świetności jest forteca, która zachowała się po dziś dzień w dobrym stanie. Wybudowana około 1310 roku. Zamku używano jako budowli obronnej i koszar aż do XX wieku. Po 1939 służył jako więzienie dla polskich żołnierzy internowanych w Rumunii. Za czasów komunizmu mieściło się w nim ciężkie więzienie. Obok zamku znajduje się cerkiew. To pierwsza cerkiew, którą zobaczyliśmy w Rumunii i nie ostatnia. Jak każda ociekała złotem...
RUMUNIA. DZIEŃ 4. Sighișoara nocą.
Wieczorem wylądowaliśmy na campingu Aquaris (46°13'23.9"N 24°47'49.6"E/46.223300, 24.797100) prawie w centrum rodzimego miasta Draculi i moim zdaniem najpiękniejszego miasteczka Rumunii - Shigisoara. Niestety wieczorne zdjęcia miasta mamy tylko z komórki, a klimat tego miasta zachowamy w pamięci. Camping na którym się zatrzymaliśmy był rewelacyjny, choć nie tani. Czyściutko, nowocześnie i z basenem... Po zjedzeniu obiadokolacji, na którą czekały dziewczyny (uwielbiają spaghetti z tuńczykiem mojej produkcji) poszliśmy zobaczyć miasteczko nocą. Miasteczko ma niesamowity klimat. Wąskie uliczki, średniowieczne stare zabudowania, no i dom w którym urodził się Dracula. Postać Draculi - Vampira to tak na prawdę wymysł Brama Stokera, który dopasował legendy o krwawym księciu do potrzeb żądnej krwi publiczności. Tak na prawdę Dracula (Vlad Palownik, Vlad Tepes) urodził się w Sighișoara w Transylwanii ok. 1430 roku. Jego ojcem był znany z brutalnego traktowania swych poddanych w imię wiary chrześcijańskiej Vlad Diabeł (Vlad Dracul). Jego ojciec, Wład Diabeł, był członkiem założonego przez Zygmunta Luksemburczyka Zakonu Smoka stąd znak smoka przy wejściu do domu Drakuli. W nawiązaniu do godziwego przydomku ojca Wład otrzymał przezwisko „Draco” – „Smok”, co potem przekształcono na "Dracul" - "Diabeł". Zatem Drakula to "smoczątko" lub "diablątko". Vlad na owe czasy miał trudne życie, co wpłynęło pewnie na jego sposób rządzenia. Był w niewoli tureckiej, był zdradzony przez swoich bojarów, szybko stracił bliskich i musiał uciekać... Podczas swojego sześcioletniego panowania Dracula scharakteryzował się wyjątkowym okrucieństwem i czerpał z niego przyjemność. Bez zastanowienia skazywał na śmierć, a jego ulubionym sposobem pozbawia życia było nawlekanie na pal, kazał ćwiartować, odzierać ze skóry, gotować żywcem - nic nowego jak na owe czasy. Krwawa Wielkanoc, czyli rzeź jaką Wlad uczynił nieprzychylnym sobie bojarom, była rozprawą z opozycją polityczną - wszystkich wraz z rodzinami nadział na pal, a niektórzy posłużyli pod budowę jego zamku. Jak oceniają historycy: "Władcą niewątpliwie był wybitnym, który drakońskimi metodami usiłował realizować dwa główne cele: obronę niezawisłości przed zaborczością turecką oraz unowocześnienie państwa przez wzmocnienie pozycji panującego i poparcie warstw średnich…". Jego wrogowie pewnie dorobili mu drakońską twarz w kronikach, taki hejt i czarny PR tamtych czasów...
RUMUNIA. DZIEŃ 5. Sighișoara za dnia.
Niesamowite to jest miasteczko i za dnia i nocą. Człowiek cofa się tu w czasie do średniowiecza. W dzień zdecydowanie więcej ludzi. Kamienice przypominają praską Złotą Uliczkę. A skąd się to miasto wzięło? W wieku XII niemieccy osadnicy i handlarze - Sasi zostali sprowadzeni do Siedmiogrodu przez króla Węgier, by zasiedlać i bronić granic jego królestwa. Sasi zostawili tu wiele swoich śladów - między innymi kościoły obronne, niektórzy nie znając specyfiki Transylwanii mylą je z zamkami (o kościołach obronnych później). Miasto przed 1280 rokiem miało dość ciekawą nazwę - nazywało się z łaciny Castrum Sex, co oznacza zamków sześć (a nie to co myślisz :)). Sasi je rozwinęli i zmienili nazwę, potem została ona przekształcona na tą trudną w pisowni Wlad Diabeł bił tu monety, zjeżdżali się tu rzemieślnicy z całego cesarstwa. Ten jeden z najlepiej zachowanych średniowiecznych zespołów miejskich w Europie Środkowo-Wschodniej, jest wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W mieście jest niewiele do zwiedzania. Najbardziej uwagę przykuwa uwagę Dom Draculi, ogromne, drewniane schody, które prowadzą do kościoła ewangelickiego, przy którym znajduje się stary cmentarz. Zapłaciliśmy za wstęp do domu Draculi. W środku atakowały nas pająki i w trumnie zastaliśmy żywego pana przebranego za wampira- niezła praca tak leżeć cały dzień. Dla dzieciaków mega atrakcja, dla nas kupa śmiechu. Tak na prawdę dom ten był kiedyś parterowy i tam gdzie znajduje się restauracja (z regionalnymi potrawami, podobno bardzo dobrze przyrządzonymi) musiał urodzić się Dracula. Dzieciaki jednak wolały od tradycyjnej kuchni langosze, z budy tuż przy domu Draculi i to był dobry wybór. Przesmaczne! Na deser zjedliśmy czarne lody. Zjedliśmy - dużo powiedziane. Wszystko wylądowało w koszu, smak nie do opisania Zapomniałam dodać, że przed wejściem do samego miasta, zaraz po wyjściu z campingu znajduje się cerkiew. Idąc do miasta trafiliśmy w niej na chrzest... dość ciekawy obrządek w naszym odczuciu. Dziecko leżało na takim stoliku - pop namaszczał, obcinał włosy, do tego chóralny śpiew...
RUMUNIA. DZIEŃ 5. Popołudnie i wieczór.
Po południu piątego dnia zaczyna się nasza przygoda z kościołami warownymi. Cóż to za dziwne kościoły? Wyjaśniam. Od XIII do XVI wieku Siedmiogród musiał stawiać czoła najazdom najpierw Mongołów, potem Turków. Najprostszym sposobem realizacji tego celu było umacnianie murowanych kościołów. Podstawowym elementem siedmiogrodzkich zespołów warownych jest murowany kościół o charakterze obronnym: często usytuowany na wzgórzu, posiadający potężne mury, okna–strzelnice, wysokie wieże. Ponadto kościół otaczano murami obronnymi (często nie tylko pojedynczym pierścieniem, ale podwójnym lub nawet potrójnym z basztami obronnymi), czyniąc z niego prawdziwą fortecę. W wewnętrznym pasie murów znajdowały się szkoła, pomieszczenia gospodarcze i mieszkalne, połączone misternym systemem drewnianych galerii, zewnętrznych schodów i pomostów służące jako schronienie ludności oraz jej dobytku podczas najazdów. Taki kościół zapewniał bezpieczeństwo całej wsi. Można było z niego uciec innym wyjściem lub tunelami. Wsie z kościołami wpisane na listę UNESCO to:
Biertan (Birthälm – Berethalom)
Câlnic (Kelling – Kelnek)
Dârjiu (Székelyderzs)
Prejmer (Tartlau – Prázsmár)
Saschiz (Keisd – Szászkézd)
Valea Viilor (Wurmloch – Nagybaromlak)
Viscri (Weißkirch – Szászfehéregyháza)
Odwiedziliśmy większość z nich.
Początkowo odwiedziliśmy dwa piękne miejsca: Saschiz i Viscri.
Saschniz (46°11'37.9"N 24°57'38.5"E/46.193847, 24.960706) było naszym pierwszym spotkaniem z warownym kościołem ewangielickim. Weszliśmy na wieżę, co było dla dzieci wielką przygodą. Na uwagę zasługują stare zdjęcia przy wejściu. O wiele piękniejsza i ciekawa jest wioska Viscri (46°03'16.6"N 25°05'20.0"E/46.054600, 25.088900) z kościołem warownym. Tu czas się zatrzymał. Sama wioska jest bardzo ciekawa - w saskim stylu, z saskimi napisami na domach. A kościół to jeden wielki skansen, w dodatku bardzo malowniczy. Viscri - na prawdę warto zobaczyć.
RUMUNIA. DZIEŃ 6. Braszów.
Zatrzymaliśmy się w mieście na kwaterze. Powodem wyboru stacjonarnego noclegu był intensywny deszcz, który nie miał zelżeć przez kolejne dni. Nie chcieliśmy moknąć siedząc w namiocie, poza tym trzeba w końcu było zrobić pranie. Początkowo miała to być tylko jedna noc, ale potem zdecydowaliśmy się na trzy. Po tym wyjeździe doszliśmy do wniosku, że wynajmowanie kwater jest tańsze niż spanie na campingach Postanowiliśmy w końcu wyleżeć się w łóżku, wyprać wszystkie ciuchy i pozwiedzać okolice Braszowa. To ciekawe, że podróżując po Rumunii w samochodzie będąc lało, a po wyjściu z niego deszcz ustawał jak na zamówienie. Tak było i teraz. Kupiliśmy parasolki w Decathlonie i ruszyliśmy na miasto. Parasolki były zbędnym bagażem... Braszów to kolejne miejsce w którym widać saskie korzenie. Miasto to przypomina mini Kraków, albo mini Pragę. Ponieważ tego typu miasteczka są mi znane, nie zachwycił mnie tak jak Sighișoara. Początki miasta sięgają 1211 roku, kiedy to Zakon krzyżacki wzniósł tu warownię. Krzyżacy zostali wygnani stąd przez króla Węgier. Od XVI wieku to jeden z najważniejszych ośrodków luteranizmu w regionie a także ważny ośrodek nauki, kultury i sztuki. Tu powstała pierwsza drukarnia i pierwsze gimnazjum w Siedmiogrodzie. Od XIII wieku do połowy XIX wieku w mieście dominowali liczebnie Niemcy, następnie zaczęli dominować Węgrzy oraz Rumuni. Nie dziwię się zatem, że w czasie drugiej wojny światowej Rumuni stanęli po niewłaściwej stronie... Wpływy niemieckie, luterańskie, saskie są tu wszędzie widoczne, a nam się wydaje, że to kraj cygański Podróże kształcą! My przeszliśmy się z rynku ulicami Braszowa mijając Czarny Kościół (45°38'26.5"N 25°35'16.1"E/45.640700, 25.587800) z pięknym zegarem (kolejny ewangelicki kościół warowny, kolebka luteranizmu, największy kościół gotycki w Rumunii, czarny - bo kiedyś został spalony). Przeszliśmy przez najwęższą uliczkę w Rumunii i może nawet w Europie - Strada Sforii (45°38'21.8"N 25°35'19.7"E/
45.639400, 25.588800). Przeszliśmy obok synagogi (45°38'22.9"N 25°35'15.4"E/45.639700, 25.587600) na wzgórze. Niestety dzieci nie chciały iść na górę, gdzie widnieje napis BRASOV jak w Holywood (Rumunia miała napis wcześniej niż USA). Chciałam tam zrobić zdjęcie całego Braszowa z góry - nie udało się... Przeszliśmy koło Muzeul Sporturilor i Bastionu Tkaczy (Bastionul Țesătorilor - 45°38'12.1"N 25°35'16.8"E 45.636700, 25.588000). Doszliśmy do Bastionul Funarilor i wróciliśmy bramą do miasta (45°38'24.4"N 25°35'37.0"E/45.640100, 25.593600). Dzieci poszły jednak na wzgórze Cetățuia de pe Strajă (45°38'57.1"N 25°35'34.1"E/45.649200, 25.592800) z piękną twierdzą, które znajduje się po drugiej stronie miasta, gdzie rozpościera się piękny widok na nowy, przemysłowy Braszów (w latach komunizmu nosił nazwę Miasto Stalina).
RUMUNIA. DZIEŃ 7. Harman i Pejmer.
Z rana pojechaliśmy na wycieczkę do dwóch ewangelickich kościołów warownych, uważam najpiękniejszych, które widziałam. Pierwszym z nich był Harman (45°42'54.4"N 25°41'09.2"E/45.715100, 25.685900) położony 10km od Braszowa. Ten średniowieczny gotycki kościół warowny nazywany jest także często zamkiem chłopskim. Pierwotnie wybudowali go Krzyżacy, potem mieszkali tam Cystersi, ostatecznie został otoczony murem w którym zamieszkali mieszkańcy wsi Harman. Zaskakują dywany (arrasy) w kościele. Warowna budowla... Jak bardzo tubylcy musieli bać się innych ludzi?! Ufortyfikowana świątynia zapewniała im pewne i bezpieczne schronienie w przypadku jakiegokolwiek ataku z zewnątrz - tam znajdowały się zapasy żywności, woda, narzędzia itp., co zapewniało przetrwanie w trakcie oblężenia. W murach znajduje się 200 cel, które na co dzień służyły jako magazyny żywności. Historia Pejmer (45°43'17.8"N 25°46'28.9"E/45.721600, 25.774700) jest bardzo podobna - Krzyżacy, Cystersi potem Sasi (mieszkańcy wsi) stworzyli tą cudowną budowlę. Wokół kościoła wzniesiono potężne mury obronne w których znajdują się pomieszczenia połączone plątaniną korytarzy oraz schodów niczym labirynt, po kolejnych rozbudowach sięgające nawet 14 m wysokości, jednocześnie bardzo grube. Mieszczą w sobie od strony wewnętrznej 270 pomieszczeń rozmieszczonych na kilku kondygnacjach. Robi to niesamowite wrażenie. W murach był młyn wodny, szkoła... Budowle stworzone na strachu... A człowiek człowiekowi wilkiem... Na koniec odwiedziliśmy zamek w Bran (45°30'58.3"N 25°22'05.5"E/45.516200, 25.368200). Byliśmy już trochę zmęczeni. Znajomi nam powiedzieli, że zamek nie jest wart zwiedzenia, a ceny biletów nie były małe, do ten wampirzy kicz wokół - zrezygnowaliśmy.
RUMUNIA. DZIEŃ 7. Wieczór. Rasnov.
Miasteczko i zamek ucieczki przed zatłoczonym i kiczowatym Bran. Choć u podnóża duży parking i stragany. Z daleka na wzgórzu widać zamek z wielkim napisem w stylu holywoodzkim (bardzo tu popularnym). Sam zamek zbudowany przez krzyżaków, podbijany przez Turków, niezdobyty. Do ruiny doprowadził go pożar i trzęsienie ziemi. Samo miasteczko eleganckie, widać tu wpływy niemieckich ewangelików. Pod samym zamkiem wesołe miasteczko z dinozaurami. Przez sytuację epidemiczną nie weszliśmy do środka. Warto było jednak wejść na górę, żeby zobaczyć piękny widok.
Ten piękny widok możesz zobaczyć na facebooku: @NomadaGromada
Komentarze
Prześlij komentarz